wtorek, 20 października 2015

niedoczynność na obczyźnie

Jakoś tak mi się nastrój refleksyjno-depresyjny włączył i tak sobie myślę, że współpraca i współżycie z moją jednostką chorobową są, że się tak eufemistycznie wyrażę, nie łatwe. Ale jakoś tak się złożyło, że w pakiecie z niedoczynnością tarczycy dostałam również wspaniałych ludzi, którzy mniej (mój szef) lub bardziej (mój mąż) rozumieją, że bywam dziwna. Że potrafię w ciągu pięciu minut przejść od skrajnej euforii do czarnej rozpaczy, że czasem "bez kija nie podchodź" i że czasem wyglądam jakby przejechała mnie ciężarówka (mimo przespanych zalecanych ośmiu godzin).
Małżonek jest bardziej wytrenowany, bo się użera ze mną już ładnych parę lat, ale szef dopiero w zeszłym tygodniu przeszedł crash course współpracy z niedoczynnościowcem.

Zaczęliśmy od wymiany poglądów dotyczących różnicy między tym co chciał a tym co dostał i że ja wiem lepiej. Wymiana owa została okraszona wymianą spojrzeń - bazyliszek skrzyżowany z Meduzą to przy mnie mały miki. Kampania reklamowa klienta wzruszyła mnie do tego stopnia, że zalana łzami przeglądałam maile i chlipałam nad wpisanymi do kalendarza wydarzeniami na przyszły tydzień. W drodze na spotkanie z klientem, ściskając mocno torbę, bo ręce mi się trzęsły jak choremu na febrę, nieśmiało zapytałam czy mogłabym sobie pójść do domu wcześniej - odpowiedź: "no jasne, przecież widzę, że coś jest nie tak; normalnie się tak nie zachowujesz". 

Wracając do domu zadzwoniłam do małżonka z relacją, że jest kiepsko, na co usłyszałam "Jedź do domu i nalej sobie wina, albo jeszcze lepiej - wejdź gdzieś teraz do baru i poproś o setę".

Chyba muszę przygotować ordery z czekolady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz